Robert Plant / Alison Krauss - Raising Sand
Robert Plant / Alison Krauss Raising Sand
To kolejna z płyt, których recenzje powinienem był przekazać rok temu, ale jakoś nie wyszło. Pewnie Państwo doskonale wiedzą, że wszystko zaczęło się od tego, że Robert Plant, podekscytowany przesłuchaniem albumu Alison Krauss zatelefonował do niej i gratulując dodał, że marzy o wspólnym pośpiewaniu. Z pewnością nie przypuszczał, że najlepszy scenarzysta w świecie, przypadek, zetknie ich na gali poświęconej piosenkom legendarnego folkowca, Leadbelly’ego. Skoro już znaleźli się w jednym miejscu i czasie razem, podpuszczeni najpierw przez kilku wspólnych znajomych, a potem także publiczność, wystąpili w improwizowanym, ciepło przyjętym duecie. Nie wiadomo czy sprawy miałyby jakikolwiek dalszy ciąg, gdyby nie T. Bone Burnett, bardzo dobry gitarzysta i wokalista, również piszący własne piosenki, ale w ostatnich latach zajmujący się głównie produkcją płyt. Ten człowiek ma głowę na karku, talent, również do interesów posiada szczęśliwą rękę i jak uprze się przy jakimś pomyśle, już go łatwo z raz obranej drogi nikt nie zawróci. Maczał ręce przy wielu fantastycznych projektach folkowców, rockowców i countrowców, potrafi dokładnie obmyśleć każdy szczegół nagrania, więc każdy wykonawca marzy o współpracy z takim majstrem. Trafił w idealny moment, bo Robert Plant miał ogromną ochotę na nagranie łagodnej, akustycznej muzyki osadzonej w tradycji amerykańskiej, a Alison Krauss jest osobą na tyle pozytywnie zwariowaną, że każde nowe i ciekawe wyzwanie artystyczne przyjmuje bez namysłu. Ta w pierwszym rzędzie skrzypaczka a dopiero potem wokalistka zajmująca się przede wszystkim bluegrassem, ma w sobie tyle pozytywnej energii, że podobno jej przyjaciele mówią „zakręcona jak Alison”. Ma własną, rewelacyjną kapelę Union Station, ileś tam milionów sprzedanych płyt, jest miła, śliczna i młoda, a do tego piekielnie zdolna. Plant też wielokrotnie udowodnił swą wielką klasę, przemierzył świat wzdłuż i wszerz z Led Zeppelin i jego dorobek jest doprawdy imponujący, te 200 milionów sprzedanych płyt na których się pojawił też ma niebagatelne znaczenie. Co prawda mógłby śmiało być tatusiem Alison, nawet odpowiednio po temu wygląda, ale w sztuce nie ma to żadnego znaczenia. W ten sposób spotkali się wybitni przedstawiciele dwóch muzycznych, pozornie odległych światów. T Bone zaproponował przede wszystkim klasyczny repertuar folkowo-countrowy. Jest tu nawet ludowy autentyk „Your Long Journey”, a poza tym piosenki takich autorów, jak Dorothy LaBostrie, Gene Clark (niegdyś The Byrds), Phil i Don Everly ( z Everly Brothers), Sam Philips, Naomi Neville, Townes Van Zandt. Obok nich jest też dziełko Toma Waitsa, również kooperującego z T. Bone, oraz samego Roberta Planta. Największą zaletą krążka są niewątpliwie szalenie ciekawe i ogromnie zróżnicowane aranżacje. Przemieszane ze sobą style i konwencje, świadoma zabawa z uzyskaniem nowych wartości wynikłych z szycia w jedną całość różnych tradycji muzycznych amerykańskiego Południa, stworzyły niezwykły efekt. Poprzez taki zabieg zarówno Plant jak i Krauss poruszali się po nowym dla siebie gruncie, odkrywali dotychczas nieznane im rejony muzycznych doświadczeń. Dalszą drogę miał bez wątpienia on, zmuszony do „normalnego” śpiewania z całkowitym pominięciem rockowych sztuczek. Z pewnością pozostał daleki od folkowej, czy tym bardziej countrowej wokalistyki, ale poradził sobie z zadaniem wyjątkowo dobrze. Ona też zaliczyła muzyczną wyprawę w dół Mississippi i choć tak daleko nie było, udało się jej odkryć na użytek tego albumu nowy sposób śpiewania. Rzecz jasna nie wszystko śpiewają razem, choć gdy starszy kolega brał się do samodzielnej pracy, Alison chwytała za skrzypce. Słychać, że oboje rozumieją się w pół słowa, jakby z sobą koncertowali lata całe. Świetnych piosenek jest tu co niemiara i nie chcę żadnej osobno wyróżnić. Trudno je określić jako countrowe, to raczej album ponad podziałami. Z całą pewnością wybitny, o czym tegoroczne Grammy też świadczą. Jeśli ktoś jeszcze tej płyty nie ma, niech zrobi w prawo zwrot i czym prędzej nabędzie, bo wstyd nie podelektować się przez niecałą godzinę TAKĄ muzyką! Stangret recenzja z "DYLIŻANSU", jedynej w Polsce gazety o muzyce country
Zakaz kopiowania, rozpowszechniania części lub całości bez zgody redakcji COUNTRY.WORTALE.NET. Dodaj komentarz | ulubione płyty |